"Daena" z polską załogą zmierza na Cabo Verde

2010-11-26 19:01 Mateusz Labuda/"Daena"
_
Autor: www.oystermarine.com

Jacht "Daena" nadal żegluje po Atlantyku z zamiarem dopłynięcia na Karaiby, jednak płynąca nim polska załoga już zgłosiła oficjalnie wycofanie z regat ARC 2010. To efekt bardzo niesprzyjających, wyjątkowo słabych pasatów, jakie w tym roku wieją wokół równika. Załoga pięknego Oystera 655 nie traci jednak animuszu i przesłała nam kolejną ciekawą relację!

DZIENNIK POKŁADOWY S/Y DAENA cd III:
Wschód oglądamy z Cezarym debatując o dalszej drodze i zaprowiantowaniu na wyspach Cabo Verde. Zarzucamy obie wędki, ale przy tej prędkości przynęty skaczą daleko w kilwaterze, co powoduje, że największą szansę mamy na złapanie ptaka. Cóż, będzie w razie czego rosołek. Macaj wypatrzył właśnie pierwszą latającą rybę, ciekawe, kiedy posiłek wpadnie nam prosto na pokład.
Brendan budzi się wypoczęty po 12 godzinach nieprzerwanego snu, konferujemy we trójkę, po czym dołącza do nas Macaj i Janek. Ponieważ nie spodziewaliśmy się jazdy tak daleko na południe, na pokładzie nie mamy map ani locji Wysp Zielonego Przylądka, w związku z czym Brendan kontaktuje się ze swoim kumplem Andym z jachtu „Endless One” w celu uzyskania współrzędnych. W trakcie śniadania omawiamy dalej sprawy aprowizacji, wypytujemy Macaja, który spędził kiedyś dwa tygodnie na Cabo Verde, dokąd się wybrać na jedzenie. Prawdopodobnie do portu wpłyniemy jednak w sobotę rano, nie chcemy ryzykować podejścia po ciemku bez locji, nie znając tych wysp. Atlantyk jest spokojny, ale fala bardzo urosła, jacht chowa się w jej dole całkowicie. Co pewien czas znajdujemy się w wodnym wąwozie. Fala jest długa i zmienia kierunek – to efekt silnego sztormu, który zbliża się do Kanarów, a swell spowodowany przez niego dotrze tu prawdopodobnie za dwie doby. Sztorm zbliżający się do Kanarów musi bardzo dawać w kość tym, co zdecydowali się na trasę północną.
Ze dwa dni temu spytałem, nie wiem czemu, Brendana, czy jadł kogel-mogel. Otóż nigdy o tym nie słyszał, a kogel-mogel kojarzy mu się z nazwą jakiejś części do silnika. Czy masz zapasowy kogel-mogel? Chyba zepsuł nam się kogel-mogel. Kogel-mogel wysiada! Rechotaliśmy przez całe popołudnie. Brendana sprawa kogla-mogla bardzo jednak zaintrygowała i co jakiś czas wraca do tematu. Długo tłumaczyliśmy mu, że to taka słodycz, że nie można było kupić czekolady ani cukierków (Can’t belive that!), że jako dzieci jedliśmy kogel-mogel wszyscy, czasem pure kogel –mogel, czasem z kilkoma kroplami cytryny, czasem z kakaem, a że teraz to dobre jest espresso z adwokatem. Omawiamy, ile łyżeczek cukru na żółtko, np. wedle Cezara dziesięć. Kolejnym daniem, które dokładnie opisujemy Brendanowi, jest ser gliwiony, przygotowywany przez naszych rodziców, i natężenie smrodu, jaki rozsiewa stojąc na szafce w kuchni. Ale Brendan w ogóle nie lubi serów (choć żonaty z Francuzką) i twierdzi, że jego francuska rodzina na Malcie psuje mu kolacje, wyciągając sery na koniec. Rozmowa toczy się w trakcie śniadania, Macaj robiąc jajecznicę na bekonie odłożył dwa żółtka. Podczas gdy po jedzeniu gawędzę z Brendanem w kokpicie, pod pokładem Jaś cichcem uciera wspaniały kogel-mogel, który rozdzielamy do pięciu filiżanek do kawy. Brendan najpierw ostrożnie moczy koniuszek palca i oblizuje, obserwując uważnie naszą reakcję, podejrzewa pewnie, że jest robiony w konia, co podczas naszej wycieczki jest powszechne. Z niedowierzaniem pyta: i to są jajka??? Rozluźnia się na widok naszych łakomych min i łyżeczek kogla-mogla niknących w uśmiechniętych na przywołane dziecinne smaki. Następnie do kogla-mogla dolewamy sobie espresso i ta wersja wywołuje jego entuzjazm. Oświadcza, że na święta ukręci kogel-mogel rodzinie.
Po oceanie pływają różne przedmioty, począwszy od niegroźnych sznurków, plastikowych kanisterków czy wreszcie podtopionych kontenerów, które spadły ze statku. My minęliśmy właśnie wielką, metalową beczkę.
Brendan również podekscytowany jest wizytą na wyspach Cabo Verde, których nie zna. Wybierzemy prawdopodobnie jedną z północnych wysp, Sao Vicente. Jej infrastruktura zapowiada się dość prymitywnie, ale my bardzo się na taki rodzaj egzotyki cieszymy. Podpytuję Brendana, czy na wyspie mają piwo, którego jest wielbicielem – odpowiada, podśmiewając się pod nosem, że w razie braku piwa zamierza popłynąć na inną wyspę. Wyczuwa się łatwo, że cała nasza załoga wyczekuje na przybicie do nieznanego portu, na tak małej wysepce, zupełnie nieturystycznej. Tak ją sobie w każdym razie wyobrażamy, a co się okaże na miejscu – napiszę. Ponieważ mamy 12 węzłów baksztagowego wiatru, stawiamy grota, kliwer i foka. Nie ma tak wielkiego pośpiechu, skoro z naszych kalkulacji wynika, że w piątek przed zmrokiem nie zdążymy, w takiej sytuacji chcemy wejść do portu rankiem, kiedy słońce oświetli skąpo oznakowane skaliste wybrzeże. Umawiamy się na spotkanie z innym Oysterem, właśnie „Endless One”, na wspólne podejście do mariny.
Po zaserwowanej na lunch przez Jasia i Bedka pysznej sałatce greckiej myjemy dokładnie pokład, kokpit i co się tam da umyć jeszcze. Bedek ma dziś wachtę sprzątającą, więc odkurza mesę, kambuz i korytarze (codziennie ktoś to robi w ramach wachty sprzątającej), myje naczynia. Otwieramy następnie butelkę cava (hiszpańskiego wina robionego metodą szampańską) i wznosimy toast urodzinowy na cześć mojego syna Antka, który kończy dziś 4 lata. Ciekawe, jaka okazja będzie jutro. Macaj zapowiedział ugotowanie makaronu na kolację, zgodnie z naszym menu ułożonym naprędce w Las Palmas wypada dziś pasta bolognese, ale mielonego mięsa nie rozmroziliśmy, więc zastąpią je kapary. Teraz pozostali czytają, a Brendan stawia komputerowego pasjansa w oczekiwaniu na połączenie radiowe czy satelitarne z Endless One. Daena lekko pochylona żegluje z prędkością 6 węzłów, miło unosząc się i opadając na dłuuugiej atlantyckiej fali.
Tropikalne powietrze jest ciężkie i gorące, noce stają się coraz cieplejsze, mimo dzisiejszego wiatru. Idziemy pod wszystkimi żaglami lekko wspomagając się silnikiem z prędkością ponad 10 węzłów, spod dzioba fosforyzują ogromne odkosy wody, która gotuje się też po obu stronach kadłuba i w kilwaterze. W prawie całkowitej ciemności, jak panuje przed wschodem księżyca, w czarnej wodzie fosforyzują silnie różne kształty, od maleńkich punkcików, po rozległe koliste plamy. To plankton, glony, meduzy, różne inne morskie stworzenia. Obserwuję to fascynujące widowisko do końca wachty, do 1.30. Przeglądam prognozy ściągnięte z u-grib’a i maile od Marka „The Beast” Zwierza z waypointami naprowadzającymi nas na główki mariny na Ilha de Sao Vicente na Cape Verdes. Wedle instrumentów dotrzemy tam jutro, w sobotę, około 7 rano. Z informacji, jakie pozyskaliśmy od The Beast, który jest nam pomocny w sposób nieoceniony, okazuje się, że nasze wyobrażenia o prymitywnych warunkach nieturystycznej wyspy są całkowicie niezgodne z rzeczywistością. Duże firmy inwestują od kilu lat spore pieniądze w rozwój infrastruktury na wyspach gwarantujących dobrą pogodę przez cały rok, leżących w miarę blisko Europy, no i niebędących tak banalnymi i zatłoczonymi jak Kanary.
Prognoza pogody na najbliższe dni nie jest dla nas dobra. Tegoroczny ARC jest pod tym względem wyjątkowy, bo na północy szaleje sztorm, a na południu zaległy strefy cisz i słabych wiatrów. Co najważniejsze, pasaty przesunęły się o 10 stopni na południe, a to aż 600 mil różnicy. Informacje nadesłane przez organizatorów ARC mówią jednoznacznie o całej flotylli jachtów zmierzających na silnikach do tej właśnie mariny. Wczoraj nadszedł też mail informujący o natknięciu się przez jeden z regatowych jachtów na zarejestrowany w Szwajcarii katamaran Knutt, pozbawiony załogi i masztu, dryfujący na pozycji 19.37.87N, 020.20.96W. To blisko naszej trasy, zaledwie kilkadziesiąt mil od wybrzeży Senegalu! Wyglądał podobno na opuszczony od dłuższego czasu.
Nie wiem czemu od dwóch dni sny mam intensywne, ciężkie, Jaś i Pawian też. Obudziłem się o 4.30 i przeniosłem ze spaniem do kokpitu, gdzie z Jasiem rolujemy przed 6.00 foka i kliwra, refujemy grota, bo prawie pełny wiatr słabnie i żagle łopoczą od kołysania się jachtu na dużej fali. Dziś w nocy ogromny ruch statków wokół nas, tych ogromnych, 200, 300 metrowych, a także mniejszych jednostek żaglowych. Ruch i w faunie -  mnie w plecy uderza latająca ryba, na pokładzie znajdujemy też jej towarzyszkę i kalmara, który łypie na nas bezradnie. Ryby zachowujemy do zjedzenia, kalmar odzyskuje wolność.
Głównym tematem naszych rozmów są teraz dalsze plany. Z prognoz wynika, ze jeżeli nie zajdzie jakaś zasadnicza zmiana i nie zaczną wiać w ciągu najbliższego tygodnia silne pasaty na wysokości od 16 stopnia na północ, nie zdążymy na St. Lucię na 10 grudnia. Jeżeli utrzyma się obecna sytuacja baryczna, systemy pogodowe nie przesuną się znacznie, czeka nas co najmniej 15 dni żeglugi! Rozważamy w związku z tym wariant żeglugi wprost na St. Maarten, wprawdzie nieco dalej na północ (ok. 200 mil, już zgłosiliśmy organizatorom ARC wycofanie się z regat), ale być może to właśnie okaże się najszybszą trasą, a dodatkowo tamtejsze lotnisko jest bardzo dużym punktem transferowym, oferującym kilka połączeń dziennie z Paryżem i Amsterdamem.
Nasz rejs nie jest już od dwóch dni rejsem regatowym, stał się nieoczekiwanie niezwykłą, niesamowitą wyprawą, w której kierujemy się nie wyznaczoną wcześniej rutą z punktu A do B, lecz żeglujemy wykorzystując najlepsze warunki pogodowe, by osiągnąć cel. Wczoraj wydawało się nawet, że nasz rejs wydaje się być nawet wbrew siłom natury, które uporczywie rozciągają przed dziobem „Daeny” rozległe, stabilne pasy ciszy, a po prawej burcie silne sztormy. W takim razie rzeczywiście trzeba zrezygnować z jego kompetytywnego charakteru i traktować jako fascynującą, wspaniałą wyprawę, z nieoczekiwanym postojem na Wyspach Zielonego Przylądka, dokąd w ogóle nie zamierzaliśmy się kierować. Z czynionych naprędce kalkulacji wynika, że mamy dużą szansę na wylot z St. Maarten 16 grudnia wieczorem, czyli na powrót do Warszawy 17 grudnia. Wiele wyjaśni się wieczorem, kiedy Marek nadeśle nam z Gdańska trzy warianty drogi: bardzo południowy, poniżej 15 równoleżnika (mocniejsze pasaty, szybsza żegluga), środkowy na wysokości 17-18 równoleżnika – oba na St. Lucię oraz północny, z zamiarem dotarcia bezpośrednio na St. Maarten. A może Marek zaproponuje jakąś kombinację tych trzech wariantów? Wszystko wyjaśni się wieczorem.
St. Lucia jest teoretycznie bliżej. Problem w tym, że wylot z St. Lucii możliwy jest dopiero 17 grudnia. Z drugiej strony, przy obecnym systemie pogodowym, prawdopodobieństwo dotarcia tam wcześniej jest nikłe. Po ewentualnym dopłynięciu na St. Maarten pozostałoby nam zaś odesłanie do biura ARC naszego transpondera Yellowbrick, dzięki któremu można śledzić pozycję „Daeny”. Pozostaje cieszyć się fantastycznym rejsem, no i najważniejsze - ufać w wyrozumiałość naszych Żon i Dzieci, z nadzieją, że jej nie nadwyrężymy. Wieczorem podsumujemy wszystkie dane, zmienne, wiadome i niewiadome, starając się wybrać jak najlepsze rozwiązanie, gwarantujące jak najszybszy powrót do domu. Oczywiście jednak lotu powrotnego z Cabo Verde nie bierzemy pod uwagę.
Wczoraj w kokpicie toczyła się długa i interesująca rozmowa na tematy społeczno-polityczno-historyczne. Ciekawe konkluzje, zasadniczo duża zbieżność poglądów, mimo różnej optyki, wynikającej z wieku, miejsca zamieszkania, pracy, no i najważniejsze – doświadczeń. Dziś z nie mniejszą pasją rozprawialiśmy przez dwie czy trzy godziny na temat restauracji, które dobre, które złe, jakie w jakim mieście, kraju, co warto zamawiać, a czego nie, jak kelner zachować się może, czego nie powinien robić. Przewracamy się leniwie na słońcu, smarując filtrami, poprawiając czapeczki, kapelusze, przekąszając arbuzy, melony. W nocy zasadniczo jemy suszone owoce, orzechy, migdały, w dzień jarzyny, sałaty, wieczorami kluski, mięsa. Ponieważ z zaplanowanego na 16, awaryjnie 20 dni rejsu robi się powoli 27, a musimy mieć na wszelki wypadek przecież ze trzydniową rezerwę, na jutro zapowiadają się większe zakupy, na które wszyscy się cieszą, bo będzie świeży chleb, sałaty, owoce, warzywa, pewnie jakieś portugalskie winko, no i świeże owoce morza. Wokół „Daeny” pojawiają się coraz liczniejsze i częściej spotykane stada latających ryb.

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.