ARC 2010: inny, niż zawsze
Wyjątkowo słabe pasaty w tym roku sprawiły, że organizatorzy ARC mają nie lada kłopot: z regat, ze względu na niemal zupełny brak wiatru na popularnej trasie południowej, wycofuje sie coraz więcej załóg. Wśród nich jest polsko-australijska załoga Oystera 655. Oto najświeższe informacje z pokładu jachtu "Daena":
DZIENNIK POKŁADOWY S/Y DAENA cd IV:
Grzechotanie kołowrotka i pełne podniecenia krzyki wywołują mnie na pokład w chwili, gdy akurat wysyłam poprzednią część dziennika przez satelitę do Dominika. Silnik cichnie i mruczy na jałowym biegu. Ponieważ wrzawa na rufie nie ustaje, wybiegam do kokpitu, słysząc desperacki wrzask Brendana: cut the line, cut the line!!! Cofam się dwa stopnie i porywam z ręki Cezarego, który właśnie szykuje lunch, nóż i po chwili jestem znów na deku. Za rufa wynurza się z wody ogromny łeb zakończony śpiczastym mieczem, a za nim długie, potężne, około 2-3 metrowe, czarne, błyszczące cielsko wzburzając wodę. Brendan w wędkarskiej uprzęży wygięty na bok i do tyłu z całej siły trzyma pod pachą wędkę, z kołowrotka linka ucieka w błyskawicznym tempie, po czym nagle następuje cisza. Wielki, potężny billfish, rodzaj marlina, zerwał się bez trudu przegryzając stalową przeponę, co stwierdzamy po zwinięciu linki. Brendan oddycha ciężko, oczy mu się śmieją, my stoimy z niedowierzaniem patrząc na siebie na wspomnienie widoku tej bestii. Macaj, Janek i ja z nożami w rękach. Brendan mówi, że takich ryb się nie da wciągnąć na pokład, to raz, dwa, że nie są za dobre do jedzenia. Teraz po złowieniu znakuje się je i wypuszcza, kiedyś stanowiły cenne trofeum, po spreparowaniu wieszało się je w domach i barach, restauracjach, sklepach rybackich. Gdyby marlin nie przegryzł przepony, połykając wobblera z dwoma dużymi kotwicami, a nie zdążylibyśmy przeciąć linki, wędka by przepadła, a co by było z Brendanem, gdyby wpiął wędkę w uprząż - nie wiadomo.
Na osłodę zajadamy pyszną pastę z tuńczyka w puszce, przyrządzoną przez Cezarego, do tego sałatka z pomidorów, ogórków, papryki z balsamico i oliwą, popijamy wodą, a także butelką cava, którą wznosimy toast za wspomniane wyżej nasze Żony i Dzieci. Po obiedzie zastanawiamy się, jak z lotami, skąd, kiedy i jak. Rozważane jest nawet kupno kilku beczek ropy, zaształowanie ich na pokładzie i pokonanie większej części drogi na silniku, gdyby miało nadal nie wiać. Ciekawe, gdzie Brendan i Bedi z Jankiem paliliby wówczas papierosy, chyba musieliby pod pokładem, najlepiej w łazienkach. Niecierpliwie wyczekujemy na e-mail od Marka "The Beast" Zwierza, który jest kluczowy do rozstrzygnięcia naszych wątpliwości.
Wygląda na to, że do mariny wejdziemy około 3-4 nad ranem, wypada akurat na wachtę moją i Cezara. Przygotowujemy z Macajem listę zakupów, zastanawiamy się, czy o tej porze czynna będzie stacja, żeby zatankować, no i przydałby się jakiś bar dla odświeżenia.
W poświacie półksiężyca, w gorącym, gęstym powietrzu zbliżamy się do Ilha Sao Vicente. Podejście jest bardzo trudne, omijamy wystającą w przesmyk między wyspami skałę i kierując się waypointami od Andy'ego, skipera Endless One, ostrożnie podchodzimy do nieoświetlonych główek portu, między stojącymi na kotwicach i bojach nieoświetlonymi statkami (!) oraz łodziami i jachtami. W skupieniu obserwujemy wszyscy przestrzeń przed nami, Brendan i ja dodatkowo przez lornetkę, szukając główek portu w ciemnym pasie falochronu, jakichś świateł które mogłyby nam pomóc. Nie ma takich świateł, bo główki również są nieoświetlone. Dyskotekowa muzyka niesie po wodzie z dyskoteki, odzywa się przez radio Andy ze wskazówkami. O 4.30 udaje nam się stanąć bardzo dobrze tuż przy fuel dock, czyli maleńkiej, nieoznakowanej budce z dystrybutorem, umieszczonych na pływającej kei, tak zresztą skonstruowana jest wielka Marina Mindelo. Rano będziemy pierwsi do tankowania. Andy wita nas na kei i utyskuje pod nosem na pogodę, będą tu stać co najmniej kilka dni czekając na wiatr. Ze ściągniętych w nocy symulacji z ugrabi wynika rzeczywiście, że wiatru po prostu nie ma. Taka sytuacja na Atlantyku nie miała miejsca od nie wiadomo, jak długo, w każdym razie ani Brendan, ani Andy nie pamiętają kiedy. Mówi nam, że ślad za nami zmierza tu około stu jachtów, biorących udział w jubileuszowym, dwudziestym piątym ARC 2010. Ciekawe, czy wystarczy dla wszystkich benzyny, no i miejsca, bo sporo jachtów już tu stoi, jesteśmy nawet zaskoczeni ich ilością, to głownie jednostki tutejsze.
Oprócz Andy'ego, w klapkach, krótkich spodenkach i t-shircie, jak i my, powitał nas z poważna miną czarnoskóry bosman w czerwonym filcowym berecie, ciepłej kurtce, wełnianym swetrze, grubych, długich spodniach, w skórzanych sznurowanych butach. W zasadzie zaraz grudzień i będzie można nosić rękawiczki i szalik. Koledzy pomaszerowali zwiedzać marinę, spragnieni spaceru i zaciekawieni, jak zareagują ich błędniki po tygodniu kołysania na ląd stały. Jest zasięg, roaming, telefony działają. Ceny za połączenia horrendalne: 10 zł za minutę wychodzącego, 5 zł za minutę przychodzącego. Informacje na temat mariny Mindelo stanowczo zalecają dokładne zamykanie jachtów.
Jesteśmy w kompletnej kropce, zupełnie nie wiemy, co robić, bo w obecnej sytuacji pogodowej na przejście przez Atlantyk trzeba zakładać około 3 tygodni! Nie wiadomo co robić, czekać, wracać stąd do Warszawy, płynąć na silniku, wersji rozważanych tu na pokładzie jest bez liku. Kompletny impas, prognozy mówią jasno: przez najbliższy tydzień nie będzie wiatru na 2/3 trasy, a potem pojawi się wiatr północny, stanowiący efekt sztormu szalejącego obecnie na północnym Atlantyku. Pasatów po prostu nie ma na tych szerokościach geograficznych tego roku!
6.00, kładę się, żeby dospać ze dwie-trzy godziny do rana, Janek, Macaj i Bedi śpią już od godziny słyszę jednak z pokładu Pawiana z Brendanem. W sumie spałem od 21.00 do 1.30 z małą króciutka przerwą, więc czuję się wyspany, a o 2.30 wypiłem kawę. Chłopaki po powrocie ze spaceru mówią, że za zamkniętą bramą mariny natychmiast rzuciły się na nich liczne dziewczęta, dzieci, z pytaniem: Fuck, fuck? Towarzyszyły temu oczywiście prośby o pieniądze i papierosy. Są wstrząśnięci. Afryka. Luksusowe jachty w marinie oddzielonej elektryczną furtką od miasteczka.
W mesie z Cezarym i Pawianem zastanawiamy się jakie mamy dalsze możliwości. Podróż przez Atlantyk zakończyć się może w datach 17-20 grudnia, na pewno nie wcześniej, a na to żaden z nas sobie nie pozwoli. Rozważamy więc możliwość pokręcenia się po okolicy, pożeglowania przez tydzień (musimy zaopatrzyć się w mapy) i powrotu do Warszawy około 7-10 grudnia. Daena pozostałaby wówczas na Ilha Sao Vicente do stycznia. Ja proponuję żeglugę z powrotem na Kanary, do Las Palmas, dokąd zaniosłyby nas silne, sztormowe wiatry 30-40 węzłów, wiejące z baksztagu, ale to wiązałoby się z odwołaniem czarterów na Karaibach, bądź ich przesunięciem na luty. Wyczuwa się podminowanie, Pawian rozdrażniony stawia pasjansa w komputerze, stracił (co widzę po raz pierwszy od kilku lat) całkowicie dystans do siebie, świata, a co za tym idzie - do żartów. Perspektywa przejścia przez Atlantyk stanowiła dla nas wielką frajdę, niezależnie od tego, jak miła do tej pory była i dalej być może nasza podróż, tu w okolica Cape Verdes. Dziś widać jasno, że tym razem nie uda się, zajęłoby nam to zbyt wiele czasu, bilety powrotne z St Maarten kupowane około 20 grudnia z pewnością byłyby bardzo drogie, nawet dwu lub trzykrotnie droższe niż zwykle -Święta.
Przepiękny wschód oglądam z Cezarym, zwłaszcza, że kolonialne miasteczko usytuowane jest na tle wulkanicznych gór, które otaczają zatokę - zapewnia doskonałe schronienie przy każdym kierunku wiatru i fali. Pierwsze promienie słoneczne wydobywają pastelowe kolory starych, portugalskich domów, niewidoczne dotąd, nieoświetlone w nocy wraki statków i barek wystające w zatoce oraz w samej marinie (sic!). Zastanawiamy się oczywiście, co dalej, moja koncepcja powrotu do Las Palmas znajduje uznanie. Przeprowadzenie Daeny na Karaiby w styczniu niewiele zmieni, bo najpóźniej w kwietniu trzeba wracać do Europy, unikając sezonu huraganów. Na Kanarach będzie łatwo dostępna i dla nas i do czarteru. Żegluga powrotna zajmie nam kilka dni, zwłaszcza, że polecimy na dużej fali w dość silnym wietrze - pozostałościach po sztormie. Dziś w każdym razie relaks, oglądanie miasteczka, wieeelki obiad rybny. Wydobyliśmy właśnie świetne wina podróżujące z Malty pod koją Betty i Pawiana, włożyliśmy sobie parę butelek na dziś do lodówki. W kokpicie zakończyło się śniadanie, połączone z oglądaniem cumujących jachtów, które pojawiają się w coraz większej liczbie. Po kei spaceruje dwóch czarnoskórych policjantów, wyglądających jak typy z filmów akcji. Chyba jesteśmy bezpieczni.
Przed naszym dziobem fuel dock, przy nim od dwóch godzin kiwa się katamaran, ale nie tankuje - skończyła się benzyna. Na prawo od katamarana ustawiła się już na kotwicach kolejka około siedmiu jachtów, widzę, ze dochodzą następne, wszyscy po benzynę, bo przecież już wypalili, a tu trzeba jeszcze przez Atlantyk. My zatankujemy w Las Palmas, bo mamy jeszcze ponad połowę zbiorników, tam zresztą nie trzeba obawiać się o jakość ropy. ARC zwróciło się parę dni temu do mariny o uzupełnienie zapasów, informując, że ciągnie tu flotylla około stu jednostek, które będą tankować duże ilości paliwa. No cóż...