Volvo Ocean Race 2015: Relacja z Auckland [ZDJĘCIA]
Po regatach Sydney - Hobart przyszła kolej na Volvo Ocean Race. Nie można tu mówić o przypadku. Światowe imprezy dostosowują swój terminarz do trasy rejsu Crystal... Jak wygląda VOR 2015 w Auckland? Przeczytaj relację Michała Palczyńskiego!
Pierwsze jachty były spodziewane na mecie 28 lutego wieczorem. Nauczony doświadczeniami z Hobart, kiedy to zostaliśmy w pontonie prawie zatopieni przez tłum pędzących na oślep motorówek postanowiłem zmienić taktykę i obserwować jachty z pewnej odległości.
Przed samym wejściem do Auckland jest Kanał Rangitoto, który ma tylko 1.5 mili szerokości. Miejsce po prostu idealne. Dodatkowo ten etap regat był najbardziej wyrównany w historii i po 3 tygodniach żeglugi 4 jachty do końca walczyły o zwycięstwo, a południowy wiatr zapowiadał, że w kanale będzie halsówka. Oczekiwaliśmy niezłego widowiska.
Poprzednią noc kotwiczyliśmy w zatoce na oddalonej o 20 mil na północ wysepce Kawau. Kiedy żeglowaliśmy w stronę Kanału Rangitoto, mijaliśmy dziesiątki dryfujących jachtów. W powietrzu wyczuwało się napięcie i stan wyczekiwania. Gdyby nawet ktoś nie wiedział o regatach, to zauważyłby, że nadciąga coś ważnego.
Zobacz również: "Selma" w drodze z Wyspy Piotra I na Przylądek Horn [WIDEO]
Około 18.00 rzuciliśmy kotwicę i na komputerze zaczęliśmy sprawdzać, kiedy możemy spodziewać się pierwszych załóg. W tym czasie widzieliśmy już MAPFRE na naszym AISie. Niestety wyglądało, że chłopaki mogą nie zdążyć przed zmrokiem. Koło zachodu słońca przez lornetkę widzieliśmy już wyraźnie sylwetki trzech pierwszych jachtów, ale zanim do nas doszli zrobiło się zupełnie ciemno i mogliśmy tylko zobaczyć dziesiątki świateł nawigacyjnych motorówek towarzyszących, oraz od czasu do czasu rozbłysk fleszy na ogromnych żaglach. Skiper zwycięskiego MAPFRE Xabi Fernandez pisał, że było tyle łódek towarzyszących, że na finiszu koncentrowali się głównie na tym, żeby nikogo nie rozjechać. Pozostanie trochę na uboczu było więc chyba dobrym ruchem. Szkoda tylko, że nie pojawili się w naszych okolicach o godzinę wcześniej, bo wszystko mielibyśmy jak na dłoni.
Kolejnego dnia rano przestawiliśmy się do City of Sails, czyli Auckland. Miasto zyskało taki przydomek nie bez kozery. Ilość mijanych pływadeł wszelkiej maści na podejściu była niewiarygodna i można to porównać tylko do Sydney. Mieliśmy piękną słoneczną pogodę i jachty ze strzelistymi wieżowcami w tle wyglądały naprawdę spektakularnie. Po minięciu wioski VOR (Volvo Ocean Race) zacumowaliśmy w marinie Westhaven, która jest największą mariną na południowej półkuli. Jest położona najbliżej centrum i co najważniejsze najbliżej wioski VOR, którą odwiedziliśmy po południu. Regatowe jachty stacjonują w Viaduct Marina. VOR to ogromna impreza, w którą zaangażowane są poważne środki. Rozmach w porównaniu z regatami Sydney – Hobart był nieporównywalny. Do dyspozycji zwiedzających była hala, w której wszystkie teamy miały swoje małe szwalnie do reperacji żagli. Przy ścianach z kolei zorganizowano wystawę fotografii z wcześniejszych etapów. Zdjęcia z lat 70-tych zalatywały totalną amatorszczyzną, ale miały w sobie magię autentyczności. Od dłuższego czasu ekipom standardowo towarzyszą zawodowi fotografowie i w mojej opinii te profesjonalne zdjęcia są tak doskonałe, że nie oddają atmosfery. Takie jakby reklamówki bez duszy. Wszystkie jachty VOR są zbudowane w dwóch stoczniach według tego samego projektu i wirtualnie są identyczne. Tylko umiejętności załóg mają decydować o wyniku. W wiosce nie zabrakło również salonów sponsora tytularnego, czyli Volvo. Spacerując bez problemu mogliśmy sobie przy okazji kupić jakiegoś TIRa.
Później poszliśmy zobaczyć jachty uczestników. Pierwsza trójka na mecie była już wyciągnięta z wody i bez masztów. Resztę wyjęli następnego dnia. Trzeba przyznać, że mają tempo. Jachty od spodu wyglądały jakby dopiero wyjechały ze stoczni, a nie jak po przepłynięciu połowy świata ocierając się o wytrzymałości konstrukcji. Coś niesamowitego!
Podczas spaceru wzdłuż nabrzeża wywiadu udzielała skiperka żeńskiego teamu SCA - Sam Davies. Ponad dwa lata temu podczas regat Vende Globe straciła maszt w okolicach Madery i w marinie Funchal przez dwie doby była moją bezpośrednią sąsiadką.
Świat jest naprawdę mały!
Była też hala z imitacją jachtu Volvo, przeciętym jakby na pół wzdłuż osi z imitacjami wszystkich systemów. Można sobie było pochodzić po środku, a obsługa objaśniała działanie poszczególnych instrumentów.
Cała oprawa i zaangażowane środki robiły wrażenie i możemy uważać się za szczęściarzy, że trafiliśmy na regaty takiego kalibru i to jeszcze w Auckland!
O rejsie Michała Palczyńskiego dookoła świata i możliwościach udziału w poszczególnych etapach czytajcie na: www.skiff.pl.