Akademia Kusznierewicza: Trener - ktoś bardzo ważny!
Trener jest jak dobry przyjaciel. Pomaga w potrzebie. Wprowadza w nowy, nieznany świat. Tłumaczy, co robić. Często skraca męki i pozwala szybciej robić postępy.
„Taki jest mój Tata. Wyjątkowy!”. Na zdjęciu – Zbigniew Kusznierewicz
Słysząc „trener”, myślimy o człowieku, który zna się na sporcie. Trenerów jest też wielu w innych dziedzinach życia. Takich jak sztuka, kultura czy biznes. Nazywa się ich mentorami, coachami, guru, a nawet mistrzami.
Najbliższy jest mi jednak oczywiście sport, w którym przez ponad 20 lat zebrałem mnóstwo ciekawych doświadczeń i obserwacji. Także we współpracy z wieloma trenerami. W swojej karierze żeglarskiej współpracowałem w sumie z dziewięcioma trenerami! Każdy wniósł do mojego życia coś innego. Każdy nauczył czegoś innego.
Moim pierwszym trenerem był śp. Leszek Pawlik. Człowiek wielce serdeczny, potrafiący zachęcić do żeglarstwa przede wszystkim przez zabawę. Każdy trening był dla nas przyjemnością. Pan Leszek był najlepszy we wprowadzaniu do tej dyscypliny, kiedy więc nauczyłem się już, którą ręką trzymać ster, a którą szoty, a także, jak prowadzić mojego optimista, przeszedłem pod opiekę trenera Jarka Szlosera. To on wyćwiczył mnie do perfekcji w jak najlepszym startowaniu, robieniu zwrotów i manewrach taktycznych. To pod jego okiem sięgnąłem po pierwszy tytuł mistrza Polski.
Przeczytaj także: Akademia Kusznierewicza: Czym skorupka za młodu nasiąknie...
Co ciekawe – będąc członkiem YKP Warszawa, korzystałem równolegle z pomocy i dobrej rady trenera konkurencyjnego klubu SWOS Warszawa Wiesława Kopra. Zimą dołączałem do jego grupy na zajęcia na siłowni, a w sezonie płynąłem na drugi koniec Zalewu Zegrzyńskiego, by dołączyć do jego treningów.
Po przesiadce na olimpijskiego Finna mną i Dominikiem Życkim zajął się Tytus Konarzewski. Zanim to się stało, na pierwsze mistrzostwa świata pojechaliśmy bez trenera. Był to rok 1993 – żeglowaliśmy u wybrzeży Irlandii Północnej. Zagubieni we mgle – to określenie można by nam było zapewne przykleić na czoła, gdyby nie wsparcie i pomoc legendy naszych trenerów – Andy’ego Zawiei. To właśnie na tych mistrzostwach mieliśmy pierwszy kontakt z Andym...
Tytus Konarzewski zanim został trenerem, był wcześniej dobrym zawodnikiem. Nauczył nas prowadzić i trymować skomplikowanego Finna. Dużo czasu poświęcał na doskonalenie surfowania po falach i skupieniu na osiągnięciu celu. Na swoje pierwsze igrzyska olimpijskie pojechałem jednak bez trenera. Nie dostaliśmy tylu miejsc w składzie naszej ekipy. Był z nami na szczęście Karol Jabłoński, którego doświadczenie i wskazówki bardzo się nam w tych regatach przydały.
Kolejnym trenerem, z którym miałem przyjemność współpracować, był Tomek Rumszewicz. To jeden z najlepszych polskich finnistów. Tomkowi zawdzięczam wprowadzenie na bardzo wysoki poziom koncentracji i odpowiedniego nastawienia do startów. Miał on też dobre oko w strojeniu żagla oraz technice żeglowania z wiatrem. Rozpoczęcie współpracy z Tomkiem w tamtym okresie uważam za strzał w dziesiątkę. Wspólnie zdobyliśmy mistrzostwo świata, mistrzostwo Europy i brąz na igrzyskach w Atenach.
Przez kolejne osiem lat żeglowaliśmy z Dominikiem na Starze. Była to dla nas nowa przygoda i nowe wyzwanie. W Polsce nikt na tej łódce wtedy nie pływał. Jedyną i najlepszą osobą, która nas mogła wprowadzić w tajniki tej klasy, był nikt inny jak legendarny Andy Zawieja. Z reprezentacją USA zdobył złoty medal olimpijski, a z Niemcami mistrzostwo świata. Andy nauczył nas tak wiele, że nie sposób tego opisać! Najważniejsze jednak jest to, że był to idealny człowiek, najwyższej rangi specjalista, którego bardzo wtedy potrzebowaliśmy. Wspólnie zdobyliśmy mistrzostwo świata i czwarte miejsce na igrzyskach w Pekinie.
Przygotowując się na ostatnie igrzyska do Londynu, postanowiliśmy skorzystać z pomocy trenera z zagranicy. Byliśmy wtedy z Dominikiem na etapie zadawania takich pytań, na które zdołałby odpowiedzieć tylko inny zawodnik. I w tym kierunku wtedy poszliśmy. Wybór padł na dwukrotnego mistrza olimpijskiego i wielokrotnego mistrza świata, Amerykanina Marka Reynoldsa. Dobraliśmy się bardzo dobrze. Zarówno pod względem komunikacji, stylu żeglowania, jak podejścia do taktyki i strategii. Mark zdradził nam sekrety – swoje i innych – przez co znacznie poszerzyliśmy swoją wiedzę. Mistrzostwo Europy było naszym największym wspólnym sukcesem.
Wymieniłem ośmiu spośród dziewięciu moich trenerów. Kto jest tym ostatnim? Nie ostatnim – powinienem napisać – a pierwszym. Jest nim mój Tata. To z nim po raz pierwszy żeglowałem na łódce na Mazurach, kiedy miałem dwa latka. To on pomagał mi szlifować optimista i nakładać na niego specjalnie przygotowaną pastę polerską. To on po każdych regatach (przez całą karierę!) przygotowywał dla mnie podsumowanie i zestaw informacji na podstawie swoich obserwacji, nawet jeśli regaty śledził przed ekranem komputera! To on nawet dzisiaj, kiedy zakończyłem karierę olimpijską, rozmawia ze mną, jakbyśmy jutro mieli pierwszy wyścig w kolejnych regatach. Taki jest mój Tata. Wyjątkowy!