To już pół wieku...

2009-11-09 15:50 Jerzy Tarasiewicz
Szalupa-jacht Chatka Puchatków
Autor: Jerzy Tarasiewicz Szalupa-jacht "Chatka Puchatków"

W czasach, gdy tyle się pisze i dyskutuje o zagrożeniach płynących z uprawiania żeglarstwa, warto przypomnieć słynny do dziś rejs – odkrytą szalupą przez Atlantyk – który obchodzi właśnie swój złoty jubileusz. A zwłaszcza, kiedy opisuje go osobiście jego organizator i uczestnik! (redakcja "Żagli")

 

 

 


Kiedy „Żagle” poprosiły mnie o napisanie okolicznościowego artykułu na 50-lecie pamiętnego rejsu „Chatki Puchatków”, miałem mieszane uczucia. To już 50 lat! (to ta niemiła część zaskoczenia), ale zaraz potem przyszła refleksja: to ktoś jeszcze o tym pamięta? I to była ta miła część. Ponoć ten, kto zasłużył na półwieczny jubileusz, ma prawo – choć trochę – się chwalić, więc – od czasu do czasu – w tym, co poniżej, się pochwalę.

Miłe złego początki

Krótko po wojnie Kazik Rywelski, Marian Kosecki i ja – trzech późniejszych „Puchatków” – chodziliśmy do tej samej klasy szkoły podstawowej w Sopocie i byliśmy zafascynowani morzem. W 1947 r., gdy miałem 9 lat, zostaliśmy członkami Jacht Klubu Gryf w Gdyni, gdzie spędzaliśmy praktycznie każdą wolną chwilę. Wczesną wiosną skrobaliśmy stare drewniane kadłuby, uszczelnialiśmy je, malowali. Latem żeglowaliśmy, ale tylko po Zatoce Gdańskiej, bo komuniści wprowadzili poważne ograniczenia. Jesienią tego samego roku odbyły się egzaminy na stopień żeglarza, po których komisja egzaminacyjna pogratulowała mi pierwszej lokaty. Niestety, samego stopnia wtedy jeszcze nie uzyskałem, bo byłem na to za młody; do wymaganych przepisami dziesiątych urodzin brakowało mi kilku tygodni. Kolejne sezony też spędzaliśmy na jachtach Gryfa i nie sądzę, by wówczas ktokolwiek z naszej trójki brał pod uwagę inny zawód niż zawód oficera marynarki handlowej. Wszyscy więc złożyliśmy podania o przyjęcie do Państwowej Szkoły Morskiej i wszyscy trzej – oczywiście po egzaminach – zostaliśmy przyjęci. Liczba kandydatów na jedno miejsce – dziesięć! Nadeszło pięć wspaniałych lat szkoły morskiej, a w nich dwa długie szkolne rejsy na „Darze Pomorza” i kilka miesięcy praktyki już na prawdziwym statku handlowym. W moim przypadku był to wielomiesięczny rejs do Ameryki Południowej. Pamiętajmy, że było to ponad 50 lat temu – statki tonęły często, ginęli marynarze. 10 lat po wojnie jeszcze nie wszystkie pola minowe były oczyszczone, miny zrywały się i dryfowały daleko od miejsca zakotwiczenia. Wielu starych, przedwojennych marynarzy przeszło na zasłużoną emeryturę, a wielu młodych nie miało zielonego pojęcia o żeglowaniu małą łodzią. Będąc prawdziwymi entuzjastami morza, postanowiliśmy tę lukę wypełnić. Z poparciem kilku naszych światłych profesorów, w większości kapitanów żeglugi wielkiej, zaplanowaliśmy rejsy eksperymentalne: na oryginalnej szalupie okrętowej wyjdziemy w morze, gdy zapowiadany będzie sztorm i będziemy poszukiwać jak najlepszych metody sztormowania w różnych warunkach. I na różnych akwenach. Potem, aby nasze doświadczenia zostały szeroko rozpowszechnione, i niejako „na bis” – przepłyniemy Atlantyk. Wzięliśmy się do dzieła, a do naszej trojki dołączył Janusz Misiewicz, tak jak i ja wilnianin.


„Puchatek” po raz pierwszy

W 1956 r., już po końcowych egzaminach w szkole morskiej, przygotowaliśmy małą szalupę (6,1 m długości) do krótkiego próbnego rejsu dookoła Gotlandu. Łódź była w dobrym stanie, więc byliśmy gotowi do rejsu w niecałe dwa tygodnie. Nazwaliśmy naszą szalupę „Puchatek”, bo wszyscy bardzo lubiliśmy książkowego Kubusia Puchatka. Formalnościom związanym z odprawą celną i graniczną nie było końca; no cóż, był to pierwszy od lat przypadek, że jakakolwiek łódź wypływała z basenu jachtowego w rejs zagraniczny. Wiała lekka bryza, ale gdy już byliśmy gotowi do wyjścia w morze, spojrzałem na maszt Instytutu Meteorologicznego. Akurat pokazano sygnał zapowiadający silny sztorm. Mieliśmy więc szansę na złą pogodę! Gdy blisko Helu chcieliśmy nanieść naszą pozycję na mapie, okazało się, że na naszej pełnej nawigatorów łodzi, nie było ani jednego... ołówka. Na szczęście pod brzegiem stał na kotwicy mały statek żeglugi przybrzeżnej, do którego podpłynęliśmy i poprosiliśmy o pożyczenie tego prostego, ale niezbędnego „narzędzia” pracy. Oficer zszedł z mostka i zapytał, dokąd płyniemy.

– Do Visby na Gotlandzie.

– To lepiej przeczekajcie tu kilka dni. Nadchodzi silny sztorm.

– To nam nawet... odpowiada!

Sztorm zaczął się już tej samej nocy i był rzeczywiście bardzo silny. Tak silny, że uznano nas za straconych. Tymczasem my, ku zdziwieniu jednych i radości innych, dotarliśmy do Gotlandu i wróciliśmy do domu. Cali i zdrowi... To wtedy umówiliśmy się, że po odpracowaniu jednego roku na statkach PLO weźmiemy urlopy i zgodnie z wcześniejszym postanowieniem popłyniemy szalupą w długi atlantycki rejs z docelowym portem Fort-de-France na Martynice. Rejs „Puchatka” odbił się dość dużym echem w naszej flocie. „Straciliśmy” nawet nazwiska i na statkach nie zwracano się do nas per „Panie Misiewicz”, czy „Panie Tarasiewicz”, lecz per „Panie Puchatek”. Nie było rady, nasza następna łódź musiała więc być nazwana „Chatką Puchatków”. Tak się jednak złożyło, że tylko my dwaj, to znaczy Janusz Misiewicz i ja popłynęliśmy w ten pamiętny rejs, którego 50. rocznicę obchodzimy w tym roku.

Hej, ruszamy w rejs...

Po kilkudziesięciu dniach i wielu sztormach na północy (różne problemy z formalnościami opóźniły nasz wyjazd o prawie dwa miesiące), uciekając przed zimnem kanałami i rzekami Francji, dotarliśmy nad Morze Śródziemne, do Zatoki Lwiej. Nasz zwyczaj czekania w porcie podczas dobrej pogody i wychodzenia w morze, gdy zapowiadany był sztorm, zafascynował francuskich żeglarzy i francuską prasę... (cały artykuł mozna przeczytać w miesięczniku "Żagle" numer 09/2009)

Zdjecia_z_rejsu_Chatki

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.